Treść zadania
Autor: zuzka268 Dodano: 17.3.2011 (15:13)
zredaguj komunikat dotyczący w poszukiwaniu Tomka Soweyra
Zadanie jest zamknięte. Autor zadania wybrał już najlepsze rozwiązanie lub straciło ono ważność.
Najlepsze rozwiązanie
Rozwiązania
Podobne zadania
Zredaguj krótki opis sytuacji na podstawie podanego planu. Przedmiot: Język polski / Szkoła podstawowa | 2 rozwiązania | autor: goskus9211 30.3.2010 (18:31) |
"Przygody Tomka Sawyera" Przedmiot: Język polski / Szkoła podstawowa | 1 rozwiązanie | autor: monis9123 11.4.2010 (17:45) |
Najśmieszniejsza przygoda Tomka Saywera Przedmiot: Język polski / Szkoła podstawowa | 1 rozwiązanie | autor: maciex122 14.4.2010 (16:06) |
List do Tomka Sawyera(lektura.Przygody Tomka Sawyera.) Przedmiot: Język polski / Szkoła podstawowa | 1 rozwiązanie | autor: xxxmadziunia662xxx 14.4.2010 (16:10) |
charakterystyka tomka swawera na jutro Przedmiot: Język polski / Szkoła podstawowa | 1 rozwiązanie | autor: kobus 15.4.2010 (14:38) |
Podobne materiały
Przydatność 100% Komunikat promocyjny.
Jak zbudować komunikat promocyjny? Komunikat promocyjny perfum Victoria Secret serii „Very Sexy” o zapachu waniliowo-brzoskwiniowym. 1. Określenie celu promocji: Celem promocji jest rozreklamowanie produktu, zwiększenie sprzedaży, pozyskanie jak największej liczby odbiorców, zarówno nowych jak i stałych. Spowodowanie, aby klienci dzwonili, odwiedzali i aby zainteresowanie...
Przydatność 50% Komunikat prasowy- przykład
Urząd Gminy Kowal Kowal, dnia 12.09.2005r. 11 – 900 Kowal ul. Mazowiecka 10 Komunikat prasowy nr 7 „ Żyj drożej , ale zdrowiej ” Na sesji, która...
Przydatność 65% Zredaguj opis burzy
Był wieczór. Właśnie skończyłam czytać ksiażkę, którą wypożyczyłam w zeszłym tygodniu ze szkolnej biblioteki. Nagle zobaczyłam, że za oknem dzieje się coś dziwnego. Na podwórku nie było już nikogo. Drzewa gięły się na wszystkie strony. Wiatr był tak silny, że jesienne kolorowe liście wirowały po ulicy jak szalone. I nagle zrobiło się całkowicie ciemno. Czarne...
Przydatność 100% W poszukiwaniu czasu nadziei…
Rok 2003 dobiegł końca, ale jest to jednocześnie kontynuacja walki Mozambiku wobec biedy o zwycięstwo rozwoju kraju i poprawy losu 19 milionów obywateli. Zmiany rozwoju kraju, który w ubiegłym roku dokonał wielu znaczących kroków będących jedynie początkiem długiej i korzystnej drogi w przyszłość, starając się umacniać swoją pozycję wśród narodów, jako kraj postępu,...
Przydatność 80% W poszukiwaniu życia pozaziemskiego.
„Twierdzenie, że Ziemia to jedyny zaludniony świat w nieskończonej przestrzeni jest równie absurdalne jak przekonanie, iż na całym polu prosa wyrośnie tylko jedno ziarenko.” Metrodor, filozof grecki IV wieku Czy jesteśmy sami we Wszechświecie? To pytanie towarzyszyło ludzkości od momentu powstania pierwszej społeczności. Filozofowie wymyślali coraz to nowsze koncepcje,...
0 odpowiada - 0 ogląda - 1 rozwiązań
0 0
kamil_261 17.3.2011 (16:31)
TOMEK BAWI SIĘ, WALCZY i ZNIKA.
- Tomek! Nikt nie odpowiada. -Tomek!
Milczenie.
Gdzież go znowu poniosło? Tomek!
Cisza.
Starsza pani zsunęła okulary na nos i sponad szkieł rozejrzała się po pokoju. Potem podniosła je na czoło i jeszcze raz popatrzyła dokoła. Nigdy by nie raczyła spojrzeć przez okulary na taki drobiazg jak Tomek. Zresztą nosiła je tylko od parady i bardzo była dumna z tej wytwornej, choć zupełnie bezużytecznej ozdoby.
Z równym skutkiem bowiem mogłaby patrzeć przez fajerki. Ciotka Polcia szybko ochłonęła i powiedziała spokojnie, ale dość głośno, aby meble mogły ją usłyszeć:
- Czekaj, już ja cię dostanę...
Nie dokończyła. Schyliła się i zaczęła szturchać miotłą pod łóżkiem. Choć się przy tym zadyszała, wymiotła tylko kota.
- Skaranie boskie z tym chłopakiem!
Podeszła do otwartych drzwi, stanęła na progu i rozejrzała się po ogrodzie, to znaczy po grządkach pomidorów porośniętych blekotem. Tomka ani śladu. Gromkim głosem zawołała:
- Hop, hop, Tooomku!
Wtem za plecami usłyszała lekki szelest i zdążyła się jeszcze odwrócić, aby złapać chłopca za kołnierz i osadzić go na miejscu.
- Tuś mi, ladaco! Na śmierć zapomniałam o spiżarni! Coś tam robił?
-Nic.
- Nic! Spójrz tylko na swoje ręce! I na usta! Co to jest?
- Nie wiem, ciociu.
-A ja wiem! Konfitury, tak! Sto razy mówiłam, żebyś nie ruszał konfitur, bo skóra będzie w robocie. Dawaj rózgę!
Rózga świsnęła w powietrzu - sytuacja była beznadziejna.
- O rany, ciociu! Obejrzyj no się prędko!
Starsza pani odwróciła się gwałtownie i ze strachu zadarła spódnicę. Chłopiec w lot dopadł wysokiego parkanu i zniknął po drugiej stronie. Ciocia Polcia na chwilę oniemiała, a potem wybuchnęła dobrodusznym śmiechem.
- A to szelma! Nigdy chyba przy nim nie zmądrzeję. Tyle razy nabrał mnie na ten kawał i znów się zagapiłam. Nie ma większego osła niż stary głupiec. Starego psa, jak się to mówi, nikt nowych sztuczek nie nauczy. A ten chłopak wymyśla coraz to nowe sposoby - i bądź tu mądra. Widocznie wie dobrze, na co może sobie pozwolić, żeby mnie nie wyprowadzić z równowagi. Wie, że byle mu się udało odwrócić na chwilę moją uwagę lub mnie rozśmieszyć, już ręka mi opada i nawet go nie tknę. Bóg mi świadkiem, że nie spełniam swych obowiązków względem tego chłopca! „Różdżką dziateczki Duch Święty bić każe" - mówi Pismo Święte. Grzech i męki piekielne ściągam na nas oboje - wiadomo. Diabła rogatego ma on za skórą, ale, mój Boże, toż to sierotka po nieboszczce rodzonej mej siostrze i serce mi się kraje, gdy trzeba wyłoić mu skórę. Ile razy mu daruję, sumienie nie daje mi spokoju, a jak mu sprawię baty - to wprost serce mi pęka. Ano, żywot człowieka zrodzonego z niewiasty jest krótki i pełen trosk - powiada Pismo Święte i wielka to prawda. Dziś po południu na pewno pójdzie na wagary i za karę będę jutro musiała wyznaczyć mu jakąś pracę. Niełatwo mi to przyjdzie. Jutro jest sobota i wszyscy chłopcy będą się bawili. Ale Tomek z całego serca nie cierpi pracy, muszę więc spełnić swój obowiązek, bo inaczej winna byłabym jego zguby.
Tomek istotnie poszedł na wagary i świetnie się bawił. Powrócił do domu przed kolacją i jeszcze zdążył pomóc małemu Murzynkowi Jimowi, który rżnął drzewo na dzień następny i rąbał je na podpałkę. Pomoc polegała na tym, że Tomek opowiedział Jimowi swoje przygody, a ten wykonał trzy czwarte pracy. Sid, młodszy brat Tomka (a raczej brat przyrodni), skończył już wyznaczoną sobie pracę (zbieranie drzazg), gdyż był to chłopiec posłuszny i nie miał awanturniczej żyłki.
Podczas kolacji Tomek kradł cukier, ile się tylko dało, a ciotka Polcia zadawała mu podstępne pytania, aby wydobyć z niego kompromitujące wyznanie. Jak każda zacna dusza, miała się za biegłą w ciemnych i zawiłych arkanach dyplomacji, a najbardziej przejrzyste swe podstępy uważała za szczyt przebiegłości.
- Gorąco dziś było w szkole? - pytała.
- Tak, ciociu,.
- Bardzo gorąco, prawda, Tomku? - Bardzo, ciociu.
- To pewnie chciałeś się wykąpać?
Strach obleciał Tomka - coś się tutaj kroiło. Nieufnie spojrzał na twarz ciotki, ale nie wyczytał na niej nic podejrzanego. Odpowiedział więc:
- Nie, ciociu, nie bardzo.
Ciotka wyciągnęła rękę i dotknęła koszuli Tomka.
- A teraz już ci nie jest gorąco? - zapytała.
Pochlebiało jej, że w tak sprytny sposób sprawdziła, iż koszula jest sucha, a nikt by nie zgadł, do czego zmierza. Ale Tomek wiedział już; co w trawie piszczy, i uprzedził jej następne posunięcie: - Zmoczyliśmy sobie głowy pod studnią... patrz, mam jeszcze mokre włosy.
Ciotce zrobiło się przykro. Zapomniała o włosach jako poszlace i wszystkie podstępy na nic się zdały. Nagle olśniło ją natchnienie:
- Żeby podstawić głowę pod studnię, nie trzeba odpruwać kołnierzyka, który ci przyszyłam do koszuli, prawda, Tomku? Odepnij no bluzkę!
Wyraz niepewności zniknął z twarzy Tomka. Odpiął kurtkę. Kołnierzyk trzymał się mocno koszuli.
- No, wiesz! Idź sobie. A ja myślałam, żeś był na wagarach i żeś się kąpał. No dobrze, dobrze. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Tym razem ci się upiekło.
Była trochę zła, że zawiodła ją zwykła przenikliwość, a trochę się ucieszyłaś że Tomek przypadkiem trafił na drogę posłuszeństwa. Nagie Sidney powiedział:
- Hm, hm. Zdaje mi się, że ciocia przyszyła Tomkowi kołnierzyk białą nitką, a teraz jest przyszyty czarną.
- Rzeczywiście, przyszyłam go białą nitką! Tomku!
Ale Tomek nie czekał na ciąg dalszy. Już zza drzwi zawołał:
- Sid! Za to dostaniesz!
Gdy się już znalazł w bezpiecznym miejscu, obejrzał dwie grube igły wpięte w klapy kurtki. Obie były owinięte nitkami, jedna czarną, druga białą.
- Gdyby nie Sid - mruknął - nigdy by się nie połapała. Diabli nadali! Raz szyje białą, a drugi raz czarną nitką! Mogłaby się wreszcie zdecydować, bo tak to nigdy nie pamiętam, na, którą z nich kolej! Ale Sid musi za to oberwać. Już on mnie popamięta!
Tomek nie był wzorem cnót chłopięcych w miasteczku. Znał wprawdzie taki wzór, ale żywił dla niego pogardę.
Nie minęły dwie minuty, a Tomek zapomniał o wszystkich swoich zmartwieniach. Nie dlatego, żeby dokuczały mu odrobinę mniej niż troski, które dręczą dorosłych, ale z tej przyczyny, że nowa, wielka sprawa przegnała smutne myśli z jego głowy przynajmniej na jakiś czas. Podobnie dorośli zapominają o swoich kłopotach w zapale nowych zamierzeń.
Nową namiętnością Tomka był wielce oryginalny sposób gwizdania, który przejął z ust pewnego Murzyna. Teraz pragnął spokojnie wypróbować tę sztukę. Był to jakiś osobliwy rodzaj ptaszęcego trylu, jakby przeciągły świergot, polegający na tym, że w czasie koncertu, w krótkich odstępach czasu, uderza się leciutko, językiem o podniebienie. Czytelnik zapewne pamięta, jak się to robi, jeżeli sam kiedyś był chłopcem. Dzięki swej pilności i wytrwałości Tomek wreszcie wspiął się na wyżyny tej trudnej sztuki. Z ustami pełnymi harmonijnych tonów, a duszą pełną uniesienia szedł teraz ulicą i doznawał podobnych uczuć jak astronom, który odkrył nową planetę z tym jednak, że radość Tomka była niewątpliwie większa, głębsza i niczym niezmącona.
Nastały już długie letnie wieczory. Było jeszcze zupełnie jasno. Tomek nagle przestał gwizdać. Stał przed nim ktoś obcy, chłopiec odrobinę od niego wyższy. Każdy przybysz - bez różnicy wieku i płci - był czymś niezwykłym w małej ubogiej mieścinie St. Petersburg. Chłopiec ubrany był porządnie, nawet jak na dzień powszedni za dobrze. Wprost nie do uwierzenia! Czapkę miał istne cacko! Niebieska sukienna kurtka, zapięta na wszystkie guziki, była nowiutka i czysta, podobnie jak spodnie. Na nogach miał buciki, choć był to tylko piątek. Miał nawet kokardę z pstrej wstążki. Było w nim coś wielkomiejskiego, co Tomka oburzyło do głębi. Im dłużej chłonął wzrokiem to wspaniałe zjawisko, im wyżej zadzierał nosa w pogardzie dla tego okazu elegancji, tym nędzniejszy wydawał mu się jego własny wygląd. Obaj chłopcy milczeli. Gdy jeden się poruszył, poruszył się i drugi, ale tylko bokiem i w kółko. Długo stali naprzeciw siebie i mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Tomek powiedział:
- Dać w ucho?
- Spróbuj!
- Czemu nie?
- Bo nie.
- Dostaniesz i tyle.
- Akurat!
- Zobaczysz.
- Nieprawda! -Tak!
- Nie!
Kłopotliwe milczenie. Potem Tomek zaczął na nowo:
- Jak się nazywasz?
- Co ci do tego?
- Jak będę chciał, to będzie mi do tego.
- To czemu nie chcesz?
- Jak będziesz dużo gadał, to zechcę.
- Dużo, dużo, dużo!... No i co?
- Myślisz, że taki z ciebie wielki elegant, co? Jedną rękę przywiążę sobie na plecach, a drugą będę tłukł, ile wlezie.
- No to dlaczego tego nie zrobisz? Wciąż się tylko odgrażasz.
- Nie zaczepiaj mnie, bo uderzę.
- Właśnie... tysiące już widziałem takich łapciuchów.
- Kawaler! Widzisz go, jaki ważny! Ale kapelusik!
- Jak się nie podoba, to mi go strąć. Proszę bardzo, tylko kto to zrobi, nieprędko się potem wyliże.
- Jesteś kłamca.
- Ty sam kłamiesz!
- Tchórz! Chciałby się bić, a boi się!
- Zjeżdżaj z drogi!
- Eee, zamknij się, bo stuknę cegłą w głowę.
- Niemożliwe.
- Możliwe.
- Więc czemu tego nie robisz? Ciągle tylko mówisz, co byś zrobił. A wiesz dlaczego? Bo się boisz.
- Nie boję się!
- Jeszcze jak!
-Nie!
-Tak!
Znowu zamilkli i znów przystawiają się do siebie i mierzą się wzrokiem. Wreszcie stanęli ramię w ramię.
- Wynoś się stąd! - zawołał Tomek.
- Sam się wynoś!
- A ja nie chcę!
- Ja też!
Stali tak naprzeciw siebie, wysunąwszy po jednej nodze dla lepszej równowagi, i dysząc nienawiścią, z całej siły napierali na siebie. Żaden jednak nie mógł uzyskać przewagi nad przeciwnikiem. Wreszcie, czerwoni jak buraki, z zachowaniem należytej ostrożności odstąpili od siebie, a Tomek powiedział:
- Jesteś tchórz, ty szczeniaku. Powiem mojemu starszemu bratu, to rozłoży cię małym palcem.
- Gwiżdżę na twego starszego brata! Mój brat jest większy od twojego. Przerzuci go przez ten płot jak piłkę. (Obaj bracia byli oczywiście zmyśleni).
- Kłamiesz!
- Gadaj zdrów!
Tomek palcem nogi narysował na ziemi kreskę i powiedział:
- Spróbuj przekroczyć tę linię, a dostaniesz tyle, ile wlezie. Spróbuj, zobaczysz!
Nieznajomy natychmiast przekroczył kreskę mówiąc:
- Zobaczymy, co teraz zrobisz.
- Nie zbliżaj się! Uważaj!
- No... na co czekasz?
- Do licha! Daj dwa centy, a już biorę się do roboty. Nieznajomy wyjął z kieszeni dwa miedziaki i złośliwie się uśmiechając podał je Tomkowi. Ten podbił mu rękę i centy upadły na ziemię. Chłopcy rzucili się na siebie i sczepiwszy się jak dwa koty, zaczęli się tarzać po ziemi. Targali się za włosy, darli sobie ubrania, okładali się pięściami, rozdrapywali nosy i okrywali się kurzem i sławą. Wreszcie sytuacja się wyjaśniła i na polu walki z kurzawy wynurzył się Tomek - siedział okrakiem na nieprzyjacielu i okładał go kułakami.
- Masz dosyć? - zawołał.
Chłopak usiłował wyrwać się z uścisku i płakał, najwięcej ze złości.
- Masz dosyć? i Tomek tłukł dalej.
Wreszcie chłopak wykrztusił: „dosyć" i Tomek puścił go mówiąc:
- Dostałeś za swoje. Na drugi raz uważaj kogo się czepiasz.
Obcy chłopak oddalił się szybko, otrzepując ubranie, płacząc i pociągając nosem. Raz po raz oglądał się i odgrażał się Tomkowi. Tomek odpowiedział mu szyderczym śmiechem i z miną zwycięzcy ruszył do domu. Ledwie się jednak odwrócił, nieznajomy podniósł kamień, cisnął go i trafił Tomka między łopatki, po czym zwiał w podskokach.
Tomek gonił zdrajcę aż do domu i w ten sposób dowiedział się, gdzie mieszka. Przez pewien czas stał na posterunku przed bramą, wzywając nieprzyjaciela, aby wyszedł mu na spotkanie. Ale chłopak tylko stroił do Tomka miny przez okno. Wyzwania nie przyjął. Wreszcie zjawiła się matka wroga, nazwała Tomka złym, wstrętnym, ordynarnym chłopakiem i kazała mu iść precz. Odszedł więc, ale ostrzegł, żeby ten chłopczyk więcej nie wchodził mu w drogę.
Do domu wrócił bardzo późno. Kiedy ostrożnie wchodził oknem, ujrzał ciotkę czyhającą na niego w zasadzce. Zobaczyła, co się stało z jego ubraniem, i postanowiła nieodwołalnie skazać go na ciężkie roboty w dniu wolnym od nauki, to znaczy w sobotę.
ZNAKOMITY PACYKARZ
Nadszedł sobotni ranek. Słońce świeciło jasno, cały świat zielenił się i kipiał życiem. W każdym sercu dźwięczała muzyka, a jeśli serce było młode, pieśń sama cisnęła się na usta. Radość była na każdej twarzy i wiosna w każdym ruchu. Akacje okryły się kwieciem, powietrze przepojone było zapachem kwiatów.
Wzgórze Cardiff, które wznosiło się nie opodal miasta, okryte było zielenią i z pewnej odległości wyglądało jak cudowna kraina zatopiona w ciszy i marzeniach, zapraszająca w gościnę.
Tomek zjawił się na ścieżce z wiadrem rozrobionego wapna i pędzlem na długim trzonku. Ledwie spojrzał na parkan, porzucił wszelką nadzieję, a jego dusza pogrążyła się w głębokim smutku. Parkan miał trzydzieści jardów długości i dziewięć stóp wysokości! Świat wydał się Tomkowi pusty, a życie stało mu się nieznośnym jarzmem. Z westchnieniem zanurzył pędzel i przejechał nim po górnej desce. Machnął pędzlem jeszcze dwa razy, porównał niepozorną białą smugę z ogromem nie pomalowanego jeszcze parkanu i zrozpaczony usiadł na ogrodzeniu z drzewa.
Z bramy wybiegł w podskokach Jim z wiadrem w ręku. Śpiewał piosenkę „Dziewczęta z Buffalo". Noszenie wody z miejskiej studni Tomek zawsze uważał za rzecz godną pogardy, ale teraz inaczej na to patrzył. Przypomniał sobie, że studnia jest miejscem towarzyskich spotkań. Chłopcy i dziewczęta - biali, Murzyni, Mulaci - czekając tam swojej kolejki wypoczywają, zamieniają się zabawkami, kłócą się, biją i baraszkują. Przypomniał też sobie, że choć do studni było tylko sto pięćdziesiąt jardów, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny, a najczęściej trzeba było chodzić po niego.
- Słuchaj, Jim - powiedział - ja pójdę po wodę, a ty tutaj trochę pomalujesz.
Jim potrząsnął głową i odparł:
- Nie mogę, paniczu. Stara pani kazała mi iść po wodę i z nikim się po drodze nie zadawać. Mówiła też, że panicz Tomek będzie chciał, aby Jim malował za niego. Żebym więc patrzył swego nosa, a malowania to już ona sama przypilnuje.
- Ach, Jim, nie przejmuj się tym, co ona mówi. Sama nie wie, czego chce. Daj mi wiadro, zaraz wrócę. Ciotka się o tym nie dowie.
- Nie mogę, paniczu. Stara pani głowę mi urwie, jak amen w pacierzu.
- Akurat! Przecież ona nigdy nie bije. Stuknie tylko naparstkiem w głowę. Mam zmartwienie! Gada jak najęta, ale od gadania głowa nie boli, chyba że zacznie lamentować. Jim, dam ci cudną rzecz. Dam ci białą kulę.
Jim zaczął się wahać.
- Biała kula, Jim, to nie w kij dmuchał.
- Ach, cudna rzecz! Ale, paniczu, strasznie się boję starej pani!
- Do tego, jak chcesz, pokażę ci jeszcze chory palec.
Jim był tylko człowiekiem - pokusa okazała się silniejsza od niego! Postawił wiadro na ziemię, wziął białą kulę, i kiedy Tomek odwijał bandaż, pochylił się ciekawie nad jego chorym palcem: W chwilę potem Jim uciekał ulicą ze swym wiadrem i obolałym grzbietem. Tomek pędzlował gorliwie, a ciocia Polcia wracała z pola bitwy z pantoflem w ręku i triumfem w oczach.
Energia Tomka wkrótce osłabła. Myślał o tym, jak wesoło zamierzał spędzić ten dzień, i zrobiło mu się bardzo smutno. Za chwilę chłopcy na wolnej stopie będą tędy biegli na różne wspaniałe wyprawy i posypią się żarty z Tomka, że musi pracować - sama myśl o tym paliła jak ogień! Wydobył wszystkie swe skarby i poddał je oględzinom: szczątki zabawek, kule do gry i różne rupiecie. W sam raz tyle, ile trzeba, by zapłacić za krótkie zastępstwo w robocie, ale na pewno za mało, aby kupić choć pół godziny prawdziwej wolność. Włożył więc z powrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą o przekupieniu chłopców. W tej chwili czarnej, rozpaczy nagle olśniło go natchnienie. Nie mniej i nie więcej, tylko wspaniała, genialna myśl!
Wziął pędzel do ręki i z całym spokojem zabrał się do roboty. Niebawem pojawił się na widowni Ben Rogers, ten sam, którego docinków najbardziej się obawiał. Ben nadchodził w podskokach, co dowodziło, że lekko mu było na sercu i że wysoko szelma celował. Zajadał jabłko, a w wolnych chwilach gwizdał przeciągle i melodyjnie, po czym następowały głębokie tony: bim-bom-bom, bim-bom-bom - gdyż był właśnie parowcem. Kiedy znalazł się blisko Tomka, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, przechylił się głęboko na prawą burtę i począł majestatycznie przybijać do brzegu, gdyż wyobrażał w tej chwili okręt „Wielka Missouri" i miał dziewięć stóp zanurzenia. Był równocześnie statkiem, kapitanem i dzwonem okrętowym. Stał więc niby to na mostku kapitańskim, wydawał rozkazy i sam je wykonywał.
- Stop, kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń!
Droga się kończyła, statek wolno podpływał do ścieżki.
- Cała wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń!
Opuścił ręce i trzymał je sztywno wyprężone przy sobie.
- Prawa wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń! Czu! Czczu-czu!
Prawa ręka zataczała teraz łuki, była bowiem kołem sterowym, które miało czterdzieści stóp obwodu.
- Lewa wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń! Czu! Czczu-czu! - Lewa ręka zataczała koła. - Prawa stop! Dzyń-dzyń-dzyń! Lewa stop! Prawa wolno naprzód! Stop! Wolno obracać! Dzyń-dzyń-dzyń! Czu, czu, czu! Podać dziobową cumę! Żywo! Podać spring! Nie guzdrać się, chłopcy! Obłóż go buchtą na polerze! Cumuj do przystani! Poluzuj! Odstawić maszyny, kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń! Sz! Sz-sz! (próbowanie wentyli).
Tomek malował zupełnie nie zwracając uwagi na parowiec.
Ben otworzył szeroko oczy i powiedział:
- Aha, wrobili cię, co?
Odpowiedzi nie było. Tomek okiem artysty ocenił ostatni ślad pędzla na parkanie, potem miękkim pociągnięciem poprawił, odstąpił i znów bystro przyglądał się wynikowi. Ben stanął obok niego. Tomkowi ślinka szła na widok jabłka, ale nie odrywał się od pracy. Ben zapytał:
- Cóż to, stary, pracuje się, co?
Tomek odwrócił się na pięcie i zawołał:
- Ach to ty, Ben! Wcale cię nie zauważyłem!
- Słuchaj, idę się kąpać, wiesz? Może byś poszedł ze mną? Ale prawda, ty wolisz pracować, no nie?
Tomek obejrzał kolegę od stóp do głowy i zapytał:
- Co nazywasz pracą?
- Jak to, czyż to nie jest praca?
Tomek znów zabrał się do malowania i powiedział z niedbałą miną:
- Może to jest praca, a może nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi.
- Nie bujaj, że lubisz malować parkany. Pędzel nie ustawał w pracy.
- Że lubię? Dobryś sobie. Czemu miałbym nie lubić? Nie co dzień zdarza się człowiekowi sposobność malowania parkanu.
To zupełnie zmieniało postać rzeczy. Ben przestał jeść jabłko. Tomek delikatnie głaskał parkan pędzlem, raz po raz cofał się, by zobaczyć, jak to wypadło, tu lub ówdzie poprawił znów i sprawdzał, czy wynik go zadowoli. Ben śledził każdy jego ruch. Coraz bardziej go to interesowało. Nagle powiedział:
- Słuchaj, Tomek, daj mi trochę pomalować!
Tomek zastanowił się przez chwilę. Już miał pozwolić, ale się rozmyślił.
- Nie, nie, Ben, to się nie da zrobić. Widzisz, ciotka Polcia wprost trzęsie się nad tym parkanem, zwłaszcza tu, od strony ulicy, sam rozumiesz... Gdyby to było za domem, nie miałbym nic przeciwko temu, a i ona słowa by nie rzekła. Ale tutaj - na zimne dmucha! To musi być zrobione niezwykle starannie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopaków znajdzie się jeden, który umiałby to zrobić tak jak trzeba.
- Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi tylko spróbować, mały kawałek! Ja bym ci pozwolił.
- Ben, zrobiłbym to, indiańskie słowo honoru, ale ciotka Polcia! Wiesz, Jim chciał malować - nie pozwoliła, Sid też chciał - mowy nie było. Zrozum moje położenie! Gdybyś zaczął malować i potem coś się stało...
- Ach, nie gadaj! Będę uważał. Daj mi spróbować! Słuchaj, zostawię ci środek jabłka.
- No to dawaj... Chociaż... lepiej nie! Mam pietra.
- Dam ci całe jabłko!
Tomek oddał wreszcie pędzel z niechęcią na twarzy, a z wielką radością w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri" pracował w pocie czoła, artysta, który poniechał pędzla, siedział obok na beczce w cieniu, dyndał nogami, zajadał jabłko i myślał o rzezi dalszych niewiniątek.
Ofiar było w bród. Co chwila zjawiali się chłopcy. Przybiegali, aby drwić z Tomka, i zostawalifaby malować parkan. Kiedy Ben upadał już ze zmęczenia, Tomek wypożyczył z kolei pędzel Billowi Fisherowi w zamian za latawca w dobrym stanie, a gdy i Bili miał już dosyć, prawo bielenia nabył Johnny Miller za zdechłego szczura i kawałek sznurka, na którym można nim było wywijać. I dalej, i dalej, godzina za godziną. A kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, Tomek, który rano był jeszcze nędzarzem, opływał teraz we wszelkie bogactwa. Oprócz wyżej wymienionych przedmiotów, miał dwanaście kul do gry, połamane organki, kawałek niebieskiego szkła z butelki, przez które można było patrzeć, gołą szpulkę, klucz, który niczego nie otwierał, kawałek kredy, szklany korek od karafki, ołowianego żołnierza, dwie kijanki, sześć kapiszonów, kotka z jednym okiem, mosiężną klamkę, obrożę, ale bez psa, rękojeść noża, cztery skórki pomarańczowe i starą rozbitą ramę okienną.
Czas spędzał bardzo miło, w licznym towarzystwie i nic nie robił, a parkan pokryty został trzema warstwami wapna. Gdyby mu w końcu nie zabrakło bielidła, byłby wszystkich chłopców z całego miasteczka doprowadził do ruiny majątkowej.
Tomek uznał, że świat mimo wszystko nie jest taki zły. Sam o tym nie wiedząc odkrył wielkie prawo poczynań ludzkich, a mianowicie: jeśli chcemy obudzić w dorosłym lub dziecku pragnienie jakiejś rzeczy, musimy ją przedstawić jako trudną do osiągnięcia. Gdyby był wielkim mędrcem (takim jak autor tej książki), toby pojął, że pracą jest to, co musimy robić, a przyjemnością - czego robić nie musimy. Łatwiej by mu wtedy przyszło zrozumieć, że wyrób sztucznych kwiatów albo chodzenie w kieracie jest ciężką pracą, natomiast kulanie kręglami albo wspinanie się na Mont Blanc jest tylko zabawą. Wielu bogatych dżentelmenów w Anglii tłucze się powozem, zaprzężonym w czwórkę koni, dwadzieścia lub trzydzieści mil w upale —bo ta przyjemność kosztuje ich dużo pieniędzy, ale niechby im kto kazał robić to samo za wynagrodzeniem, poczęliby to uważać za pracę i woleliby z niej zrezygnować.
Tomek przez chwilę rozmyślał jeszcze nad przełomem, jaki nastąpił w jego sytuacji majątkowej, a potem ruszył z meldunkiem do kwatery naczelnego dowództwa.
WOJNA I MIŁOŚĆ
Tomek stanął przed ciotką Polcią. Siedziała właśnie przy otwartym oknie przytulnego pokoju, który był jednocześnie sypialnią, jadalnią, salonem i czytelnią. Balsamiczny zapach lata, niezmącona cisza, woń kwiatów, usypiające brzęczenie pszczół - wszystko to sprawiło, że pochyliła głowę nad robótką. Jedyny towarzysz ciotki, kot, drzemał na jej kolanach. Okulary przezornie odsunęła na siwe włosy. Była przekonana, że Tomek dawno porzucił pracę, i bardzo się zdziwiła", gdy ujrzała, że chłopak bez cienia obawy oddaje się w jej ręce.
- Czy mogę teraz iść się bawić, ciociu? - zapytał.
- Jak to, już? Ile zrobiłeś?
- Wszystko, ciociu.
- Nie kłam, Tomku. Wiesz, że tego nie znoszę.
- Ależ ciociu, zrobiłem wszystko.
Ciotka niezbyt ufała jego słowom, toteż wyszła, aby zobaczyć na własne oczy, co zdziałał. Byłaby rada, gdyby oświadczenie Tomka okazało się prawdziwe choćby w dwudziestu procentach. Kiedy zobaczyła pobielony parkan, i to nie byle jak, ale starannie pomalowany kilka razy, tak że nawet na ziemi ciągnął się wzdłuż parkanu biały pas, zdziwienie jej nie miało granic.
- Coś podobnego! Co tu gadać, jak chcesz, to potrafisz pracować -powiedziała, ale zaraz rozcieńczyła komplement wodą: - Niestety, muszę stwierdzić, że bardzo rzadko chcesz. No, idź się teraz bawić, ale pamiętaj, żebyś mi wrócił do domu jeszcze w tym tygodniu, bo dostaniesz w skórę.
Była tak olśniona blaskiem czynu Tomka, że zaprowadziła go do spiżarni, wybrała najpiękniejsze jabłko i wręczyła mu je, wygłaszając przy tym kazanie na temat, jak cenna i słodka jest nagroda, jeśli zdobyło się ją cnotliwym postępkiem. Właśnie gdy kończyła swą mowę zręcznie dobranym cytatem z Pisma Świętego, Tomek za jej plecami zwędził racucha. Potem wybiegł z domu i ujrzał Sida wchodzącego właśnie po zewnętrznych schodach na piętro. Nietrudno było o grudki ziemi, toteż posypały się gęsto. Padały wokół Sida jak grad, zanim więc ciotka Polcia ochłonęła z pierwszego wrażenia i zdążyła nadbiec z odsieczą, kilka grudek utkwiło w celu, a Tomek przeskoczył przez parkan i zniknął.
W parkanie była wprawdzie furtka, ale Tomek jak zwykle śpieszył się bardzo i nie miał czasu z niej skorzystać. Teraz dopiero doznał ulgi, wyrównał bowiem rachunek z Sidem za to, że go wsypał zwracając uwagę ciotki na czarną nitkę.
Tomek okrążył grupkę budynków i wszedł w błotnisty zaułek za oborą ciotki. Kiedy już znalazł się poza zasięgiem karzącej ręki sprawiedliwości, pośpieszył do parku miejskiego, gdzie zgodnie z umową dwie wrogie armie chłopców stanęły w szyku bojowym. Tomek był generałem jednej z nich, a Joe Harper (jego serdeczny przyjaciel) - generałem drugiej. Ale obaj wielcy wodzowie nie zniżali się do osobistego udziału w walce - od tego były niższe szarże -tylko siedzieli razem na wzniesieniu i kierowali operacjami wojennymi wysyłając rozkazy przez adiutantów.
Po długiej i zażartej walce armia Tomka odniosła Valne zwycięstwo. Policzyło się zabitych, wymieniło jeńców, uzgodniło przyczyny następnego konfliktu i ustaliło datę nieuniknionej bitwy, po czym obie armie zwarłszy szeregi odmaszerowały, a Tomek w pojedynkę ruszył w drogę powrotną.
Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Jeff Thatcher, ujrzał w ogrodzie nieznajomą dziewczynkę. Była to słodka, niebieskooka istota o złocistych włosach splecionych w dwa długie warkocze, ubrana w białą letnią sukienkę i haftowane pantalony. Świeżo uwieńczony zwycięstwem bohater poddał się bez jednego wystrzału. Niejaka Amy Lawrence zniknęła natychmiast z jego serca, nie zostawiając po sobie nawet wspomnienia. Dotąd zdawało się Tomkowi, że kocha Amy do szaleństwa; był przekonany, że ją ubóstwia. Okazało się, że była to jeno przelotna słabostka. Przez kilka miesięcy zabiegał o jej względy, a ona zaledwie przed tygodniem wyznała mu swą wzajemność. Przez siedem krótkich dni był najszczęśliwszym i najbardziej dumnym chłopcem na świecie, aż tu w jednej sekundzie Amy ulotniła się z jego serca jak gość, który wpadł do nas na chwilę.
Rzucał teraz nowemu aniołowi ukradkowe, lecz pełne podziwu spojrzenia, póki nie spostrzegł, że i ona go zauważyła. Wówczas, udając, że jej nie widzi, począł -jak to chłopcy - wyczyniać różne cuda, aby ją wprawić w podziw. Trwało to dosyć długo. Gdy wreszcie, w trakcie jednego ze swych karkołomnych łamańców gimnastycznych zerknął ukradkiem w jej stronę, spostrzegł, że dziewczę zmierza już ku domowi. Podszedł więc bliżej i oparł się o parkan. Pogrążony w smutku nie tracił nadziei, że może dziewczynka zatrzyma się jeszcze chwilkę. Rzeczywiście, zanim zniknęła w drzwiach, przystanęła na schodkach. Tomek westchnął ciężko, gdy jej noga stanęła na progu, ale natychmiast twarz mu się rozjaśniła: dziewczyna w ostatniej chwili rzuciła mu bratek przez parkan.
Podbiegł do kwiatka, ale o dwa kroki przed nim przystanął, przysłonił oczy ręką i spojrzał w głąb ulicy, jakby tam zauważył coś ciekawego. Potem podniósł z ziemi słomkę i począł nią balansować na nosie, odchylając głowę w tył. Kiwał się przy tym na oba boki i przesuwał się coraz bliżej bratka. Wreszcie nakrył go bosą stopą, podniósł zręcznie palcami nogi i skacząc na jednej nodze, zniknął za rogiem ulicy. Zniknął jednak tylko na chwilę, jakiej trzeba było, by przypiąć kwiatek pod bluzę na sercu, a może bliżej żołądka, Tomek bowiem nie był zbyt biegły w anatomii.
Potem wrócił pod parkan i do zmroku wyczyniał tam przeróżne figle-migle. Ale dziewczynka już się nie pokazała. Tomek pocieszał się jednak słabą nadzieją, że może stała gdzieś w oknie i była świadkiem względów, jakie jej okazywał. Wreszcie ociągając się ruszył do domu. W głowie roiło mu się mnóstwo rzeczy.
Przy kolacji był w tak świetnym humorze, że aż ciotka dziwiła się „ki diabeł znów go opętał?" Oberwał niemałą burę za to, że obrzucił Sida grudkami błota, ale wcale nie wziął sobie tego do serca. Kiedy pod nosem ciotki próbował skraść kostkę cukru, dostał po łapach.
- Ciociu - zapytał - czemu nie bijesz Sida, gdy robi to samo?
- Bo Sid nie dokucza tak człowiekowi jak ty. Gdybym cię na chwilę spuściła z oczu, wlazłbyś do cukierniczki.
Po chwili ciotka wyszła do kuchni. Sid, pewny swej nietykalności, a zarazem chcąc okazać Tomkowi swoją wyższość, sięgnął po cukierniczkę, co było wyraźną prowokacją. Ale cukierniczka wyśliznęła się z ręki Sida, spadła na podłogę i stłukła się. Tomek był wniebowzięty. Tak dalece, że zagryzł język i milczał. Postanowił sobie w duchu, że nawet gdy ciotka wróci, nie piśnie ani słówka. Będzie milczał jak grób, aż ciotka sama zapyta, kto to zrobił. Wtedy dopiero powie i cóż będzie za rozrywka widzieć, jak ten wzorowy chłopczyna oberwie lanie! Serce jego było tak przepojone radością, że ledwie mógł usiedzieć, gdy ciotka wróciła z kuchni i stojąc nad stłuczoną cukierniczka strzelała spod okularów piorunami gniewu.
Zaraz się zacznie! - pomyślał, ale w tej samej chwili leżał już jak długi na ziemi. Groźna ręka podniosła się, aby uderzyć po raz drugi, gdy Tomek zawołał:
- Przestań! Za co mnie bijesz? Przecież to Sid stłukł cukiernicę! Ciotka Polcia zdębiała. Tomek oczekiwał teraz wyrazów ubolewania.
Ciotka jednak odzyskawszy mowę powiedziała tylko:
- No, za darmo na pewno nie dostałeś. Jestem dziwnie spokojna, żeś tu dobrze nabroił, gdy mnie nie było.
Czuła wyrzuty sumienia i pragnęła powiedzieć Tomkowi coś miłego i serdecznego, ale doszła do wniosku, że w ten sposób przyznałaby się do błędu, a na to nie pozwalały względy wychowawcze. Nie powiedziała więcej nic i z goryczą w sercu udała się do swoich zajęć.
Nadąsany Tomek siedział w kącie i rozczulał się nad swą niedolą. Wiedział, że ciotka w głębi duszy błaga go na kolanach o przebaczenie. Świadomość tego była dlań gorzkim zadośćuczynieniem. Ale postanowił sobie, że sam nawet nie mrugnie i zlekceważy wszelkie pojednawcze gesty. Wiedział, że z zamglonych łzami oczu ciotki co chwila pada w jego stronę spojrzenie pełne bólu, lecz, nie raczył tego zauważyć. Oczyma duszy widział już, jak leży na śmiertelnym łożu, a ciotka pochyla się nad nim, błagając go. o jedno małe słówko przebaczenia, ale on odwraca się do ściany i umiera w milczeniu. Ach, co się wtedy będzie działo w jej duszy! Potem wyobraził sobie, jak go przynoszą do domu nieżywego - topielca. Włosy zlepione, a nieszczęsne serce nareszcie znalazło ukojenie. Ciotka rzuca się na jego ciało, łzy płyną jej ciurkiem, a usta błagają Boga, aby jej oddał ukochanego chłopca. Będzie wtedy przysięgać, że nigdy już, nigdy nie zrobi mu krzywdy! Ale on leży zimny, blady jak chusta i ani drgnie - biedny mały męczennik, który doczekał się kresu swych cierpień.
Tak się przejął swymi myślami, że z trudem łykał łzy i o mało się nimi nie udławił. Nic już nie widział, oczy zaszły mu łzami, a kiedy mrugał,- łzy spływały i kapały mu z końca nosa. Roztkliwianie się nad własną niedolą sprawiało mu taką przyjemność, że za nic w świecie nie dopuściłby, aby jakaś ziemska radość zmąciła jego stan ducha. Ból to był nazbyt święty. Gdy więc tanecznym krokiem wbiegła do pokoju kuzynka Mary, szczęśliwa, że po długim tygodniu spędzonym na wsi znowu jest w domu, Tomek wstał i okryty czarną chmurą rozpaczy Wyszedł jednymi drzwiami, gdy ona drugimi wniosła śpiew i blask słońca.
Z daleka omijał miejsca, gdzie bywali jego koledzy, szukał samotnych zakątków, które by odpowiadały jego obecnemu nastrojowi. Skusiła go tratwa na rzece. Usiadł na jej krawędzi i wpatrywał się w posępny bezmiar wody. Gdyby tak można było utonąć za jednym zamachem, bez bólu,z ominięciem trudów i niewygód, jakich natura nie szczędzi topielcom.
Nagle przypomniał sobie o bratku. Wyjął go z zanadrza. Był zgnieciony i zwiędły, co napoiło Tomka jeszcze większym smutkiem. Zadawał sobie pytanie, czy ona żałowałaby go, gdyby wiedziała, co się stało. Czyby płakała? Czy chciałaby objąć go za szyję i ukoić jego smutek? A może odwróciłaby się od niego obojętnie, jak ten cały podły świat? Obraz ten sprawiał mu ból tak rozkoszny, że wciąż do niego wracał i oglądał go z wszystkich stron, aż obraz od tego oglądania zbladł i całkiem się wytarł. Wreszcie Tomek wstał z ciężkim westchnieniem i pogrążył się w mroku,
Około godziny dziesiątej wieczór szedł pustą ulicą obok domu, gdzie mieszkała jego Piękna Nieznajoma. Przystanął na chwilę. Nadstawił uszu, ale nic nie było słychać. Na pierwszym piętrze padał na firankę blady blask świecy. Czy bóstwo było w tym pokoju? Przełazi przez parkan, przekradł się między klombami i stanął pod oknem. Długo patrzył w górę ze wzruszeniem. Potem położył się na plecach i skrzyżował na piersiach ręce, trzymając w nich biedny zwiędły kwiatek. Tak właśnie pragnął umrzeć, sam jeden na świecie, bezdomny, bez dachu nad głową, pozbawiony przyjaznej ręki, która by mu starła z czoła śmiertelny pot, i kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim ze współczuciem, gdy nadejdzie chwila agonii. Tak też ona go zobaczy, kiedy wyjrzy, aby popatrzeć na piękny jutrzejszy ranek. Czy aby uroni łezkę na jego biedne martwe zwłoki? Czy choćby westchnie na widok młodego życia, ściętego tak okrutnie kosą śmierci, tak przedwcześnie?
Okno na piętrze otworzyło się nagle i skrzekliwy głos służącej sprofanował świętą ciszę, a strumień wody oblał rozciągnięte na ziemi szczątki męczennika.
Bohater omal się nie udusił. Parskając skoczył na równe nogi. Coś jakby pocisk świsnęło w powietrzu, a równocześnie padło ciche przekleństwo, potem rozległ się brzęk stłuczonej szyby i mała niewyraźna postać szybko przeskoczyła przez parkan i zniknęła w mroku.
W chwilę potem, kiedy Tomek rozebrany już na noc, w świetle łojówki oglądał swe przemoczone ubranie, obudził się Sid. Jeśli w pierwszej chwili miał ochotę wypowiedzieć się w tej sprawie, to po namyśle ugryzł się w język, Tomkowi bowiem źle patrzyło z oczu.
Tomek wlazł do łóżka nie zadając sobie trudu zmówienia pacierza, a Sid zanotował to wykroczenie w pamięci.
POPISY W SZKÓŁCE NIEDZIELNEJ
Słońce wzeszło nad spokojną ziemią i słało - niczym błogosławieństwo - swe promienie cichemu miasteczku. Po śniadaniu ciocia Polcia odprawiła domowe nabożeństwo. Rozpoczęło się ono modlitwą, która była niby budowla wzniesiona z potężnych warstw cytatów z Pisma Świętego, spojonych denka zaprawą murarską własnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowy, niby z góry Synaj, ciotka rzuciła groźny rozdział z Pięcioksięgu Mojżesza.
Następnie Tomek „przepasał swe lędźwie" (mówiąc językiem cytatów) i zaczął wbijać sobie w głowę wersety z Biblii Sid nauczył się tego jeszcze przed paru dniami. Tomek skupił wszystkie siły, by wyuczyć się na pamięć pięciu wersetów. Wybrał je z Kazania na Górze, bo w całej Biblii nie mógł znaleźć krótszych. Po upływie godziny wyrobił sobie ogólne pojęcie o tych sprawach, ale nic ponadto, gdyż umysł jego wędrował w tym czasie po rozległych obszarach myśli ludzkiej, a ręce zajęte były czynnościami, które nie sprzyjały skupieniu uwagi. Mary wzięła książkę, by go przesłuchać, a Tomek począł szukać drogi we mgle:
- Błogosławieni... e... e...
- Ubodzy...
- Tak, ubodzy. Błogosławieni ubodzy... e... e...
- Duchem...
- Duchem. Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem... albowiem... oni...
- Ich...
- Albowiem ich... Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem, albowiem...
- Oni...
- Albowiem oni... oni...
- Bę...
- Albowiem oni bę... Nie wiem, co dalej!
- Będą!
- Aha, będą! Albowiem oni będą... albowiem oni będą... e... e... będą cierpieć... e... e... błogosławieni, którzy będą... albowiem oni... e... e... oni będą cierpieć, albowiem będą... e... e... Ale co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Ach, jakaś ty podła!
- Tomku, głowo do pozłoty! Nie chcę ci dokuczać, ale musisz się jeszcze uczyć. Głowa do góry, na pewno dasz sobie radę, a jak się nauczysz, podaruję ci coś pięknego! No, a teraz bądź dobrym chłopcem.
- No, dobrze. A co to takiego? Powiedz mi, Mary!
- Cierpliwości, Tomku. Wiesz, że jak mówię, że będzie coś pięknego, to będzie.
- Zgoda, Mary. Dobrze, wkuwam na nowo.
I rzeczywiście zaczął kuć, a pod podwójnym naciskiem ciekawości i spodziewanej nagrody czynił to z takim zapałem, że osiągnął wspaniałe wyniki.
Mary podarowała mu nowiutki scyzoryk marki Barlow, wartości dwunastu i pół centa. Dreszcz radości obleciał Tomka i wstrząsnął nim do głębi. Co prawda, nic tym scyzorykiem nie można było przekroić, ale przecież był to „oryginalny" Barlow, a to znaczyło niesłychanie dużo. Na jakiej podstawie chłopcy z Zachodu twierdzili, że bywają falsyfikaty, i to znacznie gorsze od oryginalnej broni marki Barlow, doprawdy jest i chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Tomek zdążył naciąć nim kredens i już się zabierał do komody, kiedy polecono mu ubrać się do szkółki niedzielnej.
Mary nalała wody do blaszanej miednicy i dała mu kawałek mydła. Tomek wyszedł przed dom i postawił miednicę na ławeczce. Następnie zanurzył mydło w wodzie i odłożył je na bok, potem zakasał rękawy, wylał po cichu wodę na ziemię, wrócił do kuchni i zaczął starannie wycierać twarz ręcznikiem, wiszącym za drzwiami. Ale Mary "odebrała mu ręcznik i powiedziała:
- Czy ci nie wstyd, Tomku? Nie bądź taki. Przecież woda ci nie zaszkodzi.
Tomek trochę się zmieszał. Mary znów nalała wody na miednicę. Stał nad nią chwilę, zbierając się na odwagę. Wreszcie westchnął głęboko i zaczął się myć. Kiedy wrócił do kuchni i z zamkniętymi oczami, po omacku, szukał ręcznika, ściekające z twarzy mydliny i woda były chlubnym świadectwem jego czynu. Lecz kiedy wynurzył się z ręcznika, wygląd jego nie był jeszcze zadowalający, gdyż miejsce wolne od brudu urywało się nagle na brodzie i koło uszu, tworząc rodzaj maski. Poza tą linią, od czoła po bokach i w dół, aż do karku, rozciągały się olbrzymie połacie czarnej, nie nawodnionej gleby. Wówczas Mary sama wzięła go w obroty, a gdy skończyła, Tomek wyglądał cały jak człowiek bez różnic w kolorze skóry. Mokre włosy Tomka starannie uczesano szczotką, nadając krótkim kędziorkom wygląd symetryczny i piękny. (Gdy nikt nie widział, Tomek nie szczędząc trudu, wygładzał swe kędziorki, aby przylegały do głowy, uważał bowiem loki za rzecz niemęską i w ogóle bardzo cierpiał z tego powodu). Potem Mary wyjęła z szafy ubranie, które Tomek od dwóch lat wkładał tylko w niedzielę - nazywało się ono po prostu „drugim ubraniem". (W ten sposób dowiedzieliśmy się, ile Tomek miał strojów). Gdy się ubrał, Mary doprowadziła do porządku jego toaletę: zapięła mu bluzkę aż po szyję, obciągnęła i wygładziła na plecach wielki kołnierz marynarski, oczyściła Tomka szczotką i włożyła mu na głowę słomkowy kapelusz w cętki. Wyglądał teraz bardzo dobrze, a czuł się bardzo źle. Zawsze gdy się umył i porządnie ubrał, dostawał gęsiej skórki. Miał nadzieję, że Mary zapomni o bucikach; nadzieja okazała się płonna. Wysmarowała je łojem, jak zwykle, i przyniosła Tomkowi. Stracił cierpliwość i oświadczył, że ciągle zmusza się go do robienia tego, czego nie lubi. Wówczas Mary przemówiła mu do sumienia:
- Tomciu, bądź grzecznym chłopcem.
Mrucząc coś pod nosem włożył buciki. Mary ubrała się szybko i cała trójka udała się do kościoła, którego Tomek z całego serca nie znosił. Za to Mary i Sid bardzo lubili tam chodzić.
Szkółka niedzielna trwała od dziewiątej do pół do jedenastej, potem zaczynało się nabożeństwo. Dwoje z tej trójki zostawało potem z własnej woli na kazaniu, trzeci też zostawał - ale z innych, ważniejszych powodów. Ławki kościelne, twarde i z wysokim oparciem, mogły pomieścić koło trzystu osób. Budynek był mały i skromny. Wznosiło się nad nim coś jakby pudło zbite z sosnowych desek, wyobrażające dzwonnicę, W drzwiach Tomek zwolnił kroku, by się porozumieć z kolegą, również odświętnie ubranym.
- Słuchaj, Bill, masz żółtą karteczkę? -Tak.
- Co chcesz za nią?
- A co dasz?
- Miętówkę i haczyk do wędki.
- Pokaż.
Tomek pokazał. Towar był dobry i chłopcy dobili targu. Potem Tomek oddał dwie białe kule do gry za trzy czerwone kartki, a inne drobiazgi za dwie niebieskie. Czatował na chłopców wchodzących do kościoła i przez kwadrans skupywał w ten sposób kartki w różnych kolorach. Wreszcie wkroczył do kościoła z całą bandą schludnie ubranych, ale hałaśliwych chłopców i dziewcząt, usiadł w ławce i od razu wszczął awanturę z pierwszym chłopcem, który mu się nawinął pod rękę. Nauczyciel, poważny pan w starszym wieku, musiał ich uspokoić, ale ledwie się odwrócił, Tomek pociągnął za włosy chłopca siedzącego przed nim. Chłopiec obejrzał się, lecz Tomek siedział już z niewinną miną, zatopiony w swej książce. Potem, chcąc usłyszeć głośne „au", ukłuł innego chłopca szpilką i po raz drugi został zgromiony przez nauczyciela. W ogóle cała klasa Tomka udała się: była niespokojna, hałaśliwa i oporna. Gdy przyszło do wygłaszania wersetów z Biblii, żaden nie umiał lekcji i każdemu trzeba było podpowiadać. Wreszcie każdy jakoś dobrnął do końca i dostał w nagrodę małą niebieską karteczkę z cytatem z Pisma Świętego. Była to zapłata za wygłoszenie dwóch wersetów. Dziesięć niebieskich kartek stanowiło równowartość jednej czerwonej i mogły być na nią wymienione; dziesięć czerwonych równało się jednej żółtej; za dziesięć żółtych dyrektor dawał skromnie oprawioną Biblię (która w owych dawnych, dobrych czasach kosztowała czternaście centów). Ciekaw jestem, ilu z moich czytelników zdobyłoby się na tyle pilności i poświęcenia, by się wyuczyć na pamięć dwóch tysięcy wierszy, gdyby nawet mieli za to dostać Biblię z ilustracjami Dorégo? A jednak Mary nabyła w ten sposób dwie Biblie, owoc wytrwałej pracy dwóch lat, a pewien młodociany Niemiec zafasował ich cztery czy pięć. Raz wyrecytował on jednym tchem trzy tysiące wersetów i nawet się nie zająknął. Aliści mózg jego nie wytrzymał takiego obciążenia i od tego dnia zupełnie zidiociał. Ciężki to był cios dla niedzielnej szkółki, bo dyrektor cieszył się bardzo, gdy na uroczystościach szkolnych, przy gościach, chłopiec ten „wyłaził ze skóry" -jak to określał Tomek. Tylko starsi chłopcy potrafili przechowywać karteczki i wytrwale wbijać sobie w głowę wersety tak długo, póki nie zdobyli Biblii; nic więc dziwnego, że wręczenie tej nagrody było rzadkim i pamiętnym wydarzeniem. Szczęśliwiec stawał się bohaterem dnia, toteż w sercach wszystkich chłopców zapalał się ogień ambicji, który nieraz gasł dopiero po kilku tygodniach. Najprawdopodobniej Tomek nigdy nie łaknął samej nagrody, ale nie ulega wątpliwości, że serce jego rwało się do sławy i blasku zwycięzcy.
Dyrektor stanął przed amboną. W ręce trzymał zamknięty psałterz, założony wskazującym palcem. Wezwał dzieci do uwagi. Kiedy dyrektor szkółki niedzielnej wygłasza swą zwykłą, krótką naukę, psałterz jest w jego ręku tak nieodzowny jak nuty w ręku śpiewaczki, która stoi na estradzie koncertowej i śpiewa solo. Dlaczego tak jest, pozostanie tajemnicą, bo obie te ofiary losu nigdy nie zaglądają ani do psałterza, ani do nut.
Dyrektor był szczupłym trzydziestopięcioletnim jegomościem, z ryżą kozią bródką i krótko podstrzyżonymi rudymi włosami. Nosił sztywny, stojący kołnierzyk, którego brzeg sięgał mu do uszu, a ostre, wygięte końce dotykały kącików ust. Było to coś w rodzaju parkanu, zmuszającego dyrektora do patrzenia prosto przed siebie i do obracania się całym ciałem, gdy pragnął spojrzeć w bok. Brodę podpierał rozłożysty krawat szerokości biletu bankowego, z frędzlami na końcu. Noski jego butów były, według ówczesnej mody, Wygięte w górę, na kształt płozów sań. W owych czasach młodzież osiągała ten efekt siedząc cierpliwie i z samozaparciem całymi godzinami pod ścianą i przyciskając do niej końce butów. Pan Walters minę miał bardzo poważną, a serce szczere i zacne. Do spraw i miejsc świętych odnosił się z takim szacunkiem i uważał je za tak dalekie od spraw tego świata, że w szkółce niedzielnej mimo woli przybierał inny glos, bardziej odświętny niż zwykle. Zaczął w te słowa:
- A teraz, moje dziatki, usiądźcie sobie prościutko i grzeczniutko i w skupieniu ducha posłuchajcie mnie przez małą chwileczkę. Tak, doskonale. Tak powinni się zawsze zachowywać grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Ale tam jedna dziewczynka wygląda przez okno. Pewnie jej się wydaje, że widzi mnie gdzieś tam za oknem - siedzę sobie na drzewie i przemawiam do ptasząt. (Śmiech uznania). Pragnę wam powiedzieć, że serce mi rośnie, gdy widzę tyle czystych i niewinnych twarzyczek, które zebrały się tutaj, aby uczyć się czynić dobrze i żyć cnotliwie...
I tak dalej, i tak dalej. Nie trzeba tu powtarzać dalszego ciągu kazania. Niczym bowiem nie różniło się od innych, tak dobrze nam znanych. Ostatnią część przemówienia zakłóciło wznowienie przez niektórych niedobrych chłopców nieprzyjacielskich kroków i innych rozrywek, a także wiercenie się i szepty, które zataczały coraz szersze kręgi, podmywając wreszcie podnóża takich samotnych i niewzruszonych skał jak Sid i Mary. Ale gdy głos pana Waltersa zaczął tracić na sile, zrobiło się cicho jak w kościele i koniec kazania został przyjęty z niemą wdzięcznością.
Znaczna część szeptów wywołana została przez dość niezwykłe zdarzenie: przybycie gości. Adwokat Thatcher zjawił się w towarzystwie jakiegoś zgrzybiałego staruszka, przystojnego i postawnego mężczyzny w średnim wieku, o włosach przyprószonych siwizną, oraz godnej damy, która była niewątpliwie małżonką tego ostatniego. Dama prowadziła za rękę dziewczynkę.
Tomek był niespokojny - dręczyła go rozterka wewnętrzna i trapiły wyrzuty sumienia. Nie mógł spojrzeć w oczy Amy Lawrence, nie mógł wytrzymać jej rozkochanych spojrzeń. Ale gdy zobaczył nowo przybyłą dziewczynkę, dusza jego od razu zapłonęła szczęściem. Natychmiast zaczął się ze wszech sił popisywać: szturchał chłopców, targał ich za włosy, wykrzywiał się - słowem, robił, co mógł, aby oczarować dziewczynkę i zdobyć jej uznanie. Jedno tylko ziarnko goryczy zatruwało jego radość: wspomnienie upokorzenia, jakiego doznał w ogrodzie swego anioła. Ale fale szczęścia szybko zmyły to ziarnko.
Gości usadzono na honorowych miejscach, a pan Walters zaraz po zakończeniu swego przemówienia przedstawił ich dzieciom. Mężczyzna w średnim wieku okazał się niezwykłą osobistością. Był nim ni mniej, ni więcej, tylko sędzia hrabstwa, a zarazem najdostojniejsza osoba, jaką dzieci widziały w swym życiu. Były ciekawe, z jakiej gliny jest ulepiony, raz chciały, żeby ryknął strasznym głosem, to znów bały się, że ryknie naprawdę. Przybył z Konstantynopola, oddalonego o dwanaście mil od miasteczka, wiele więc podróżował i znał świat. Oczy jego widziały gmach sądu hrabstwa, o którym to gmachu chodziły słuchy, że ma dach kryty blachą. Lęk boży, jaki budziły te myśli, znalazł wyraz w wymownym milczeniu i w rzędach oczu wlepionych w sędziego. A więc to był wielki sędzia Thatcher, brat miejscowego adwokata! Jeff Thatcher od razu wystąpił naprzód, aby pokazać wszystkim, że łączą go zażyłe stosunki z wielkim mężem, i żeby cała szkoła pękła z zazdrości. Gdyby słyszał szepty kolegów, byłyby mu one cudowną muzyką.
- Patrz, Jim! Idzie do niego. Zobacz, podaje mu rękę, naprawdę podaje mu rękę! Jasny gwint! Chciałbym być teraz Jeffem!
Teraz pan Walters zaczął się popisywać. Krzątał się jak mrówka, urzędował, wydawał polecenia, wyrokował - wszędzie go było pełno. Bibliotekarz też się popisywał - biegał tam i z powrotem z pełnym naręczem książek, wzniecając okropny hałas i zamęt co zresztą stanowi ulubione zajęcie różnych gryzipiórków. Młode nauczycielki popisywały się, pochylając się ze słodkim uśmiechem nad swoimi wychowankami, których przed chwilą targały za uszy. Z wdziękiem podnosiły palce, by pogrozić niedobrym chłopczykom, a grzecznych czule głaskały po główkach. Młodzi nauczyciele popisywali się w ten sposób, że udzielali delikatnych upomnień, łagodnymi środkami zabiegali o utrzymanie powagi i okazywali dowody czułej troski o dyscyplinę, Niemal zaś wszyscy nauczyciele i ich koleżanki nagle zaczęli zaglądać do szafy z książkami, która stała obok ambony. Szukali tam czegoś po kilka razy (i za każdym razem podchodzili tam jakby niechętnie). Dziewczynki popisywały się rozmaicie, a chłopcy robili to z takim zapałem, że w kościele aż pociemniało od latających papierowych kul i kurzu, jaki wzbił się nad walczącymi. A ponad tym wszystkim siedział wielki mąż, rozjaśniał cały kościół swym majestatycznym sędziowskim uśmiechem i grzał się w słońcu własnej wielkości - bo i on się wygłupiał.
Jednego tylko brakowało panu Waltersowi do bezgranicznego szczęścia - nie miał komu wręczyć nagrody w postaci Biblii, nie mógł wystawić na pokaz cudownego dziecka. Wprawdzie niektórzy uczniowie mieli po kilka żółtych karteczek, ale żaden nie miał tyle, ile trzeba - pan Walters obszedł już wszystkich prymusów. Oddałby teraz nie wiadomo co, byle mieć pod ręką owego chłopca, Niemca, tylko ze zdrową głową.
I właśnie w chwili, gdy już wszelka nadzieja umarła, wystąpił Tomek Sawyer ze swoimi kartkami: dziewięć żółtych, dziewięć czerwonych i dziesięć niebieskich... i zażądał Biblii. Był to grom z jasnego nieba. Na to, że zgłosi się Tomek, pan Walters nie liczył, nawet gdy myślał o tym, co się może zdarzyć w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Ale fakty mówiły same za siebie - leżały przed nim kwity, które sam wystawił, i trzeba było płacić wedle ich wartości. Tomek został zaproszony na wyżyny, na których siedział pan sędzia i inni wybrańcy losu, a główna kwatera podała wielką nowinę do publicznej wiadomości. Było to najbardziej niesłychane zdarzenie ostatnich dziesięciu lat. Wrażenie było tak ogromne, że pod jego wpływem nowy bohater w oczach publiczności wzniósł się na wyżyny sędziowskie, i szkoła podziwiała teraz, zamiast jednego, aż dwa bóstwa. Zazdrość pożerała chłopców, ale najstraszniejsze męki cierpieli ci, którzy za późno zrozumieli, że sami przyczynili się do zdobycia przez Tomka sławy, której mu teraz zazdrościli. Przecież przehandlowali swe kartki za bogactwa, które zdobył kupcząc przywilejem bielenia płotu. Sami sobą gardzili, że dali się nabrać cwanemu oszustowi i skusić chytremu wężowi.
Wręczenie nagrody Tomkowi odbyło się z takimi objawami czułości, na jakie dyrektor mógł się w danych warunkach zdobyć. A jednak tym serdecznościom niedostawało natchnienia, bo nieszczęsny dyrektor czuł przez skórę, że tkwi w tym jakaś tajemnica, która może nie zniosłaby światła dziennego. Było coś wprost niedorzecznego w tym, że właśnie ten chłopiec zgromadził w swym magazynie dwa tysiące snopków mądrości biblijnej - nawet tuzin by się tam nie zmieścił, to pewne.
Amy Lawrence była dumna i szczęśliwa. Chciała, żeby Tomek poznał to po jej twarzy, ale on nawet na nią nie spojrzał. Zdziwiła się, potem nieco się zaniepokoiła, następnie przyszło mgliste podejrzenie, zniknęło i znów powróciło. Zaczęła go śledzić - jedno ukradkowe spojrzenie powiedziało jej wszystko. Wówczas serce jej pękło, ogarnęła ją zazdrość i gniew, łzy błysnęły w oczach - znienawidziła cały świat. A najwięcej Tomka (tak jej się zdawało).
Tomek został przedstawiony panu sędziemu, ale język stanął mu kołkiem. Z trudem łapał powietrze, a serce trzęsło się jak galareta - trochę z powodu przerażającej wielkości tego męża, przede wszystkim jednak dlatego, że był to jej ojciec. Gdyby było ciemno, najchętniej upadłby przed nim na kolana i zaczął się do niego modlić. Sędzia położył rękę na głowie Tomka, nazwał go dzielnym malcem i zapytał, jak się nazywa. Chłopiec zająknął się, nie mógł złapać tchu, wreszcie wykrztusił.
- Tomek.
- Ale nie, nie Tomek, tylko...
- Tomasz.
- No widzisz. Ale zdaje mi się, że jeszcze czegoś brakuje. Tomasz - to bardzo ładnie, ale sądzę, że jeszcze jakoś się nazywasz i to właśnie mi powiesz.
- Powiedz panu sędziemu swoje nazwisko, Tomaszu - wtrącił się pan Walters - i mów panie sędzio. Nie należy zapominać o dobrym wychowaniu,
- Tomasz Sawyer, panie sędzio.
- No oczywiście. Grzeczny chłopiec, dzielny chłopiec, bardzo dzielny malec. Dwa tysiące wierszy to dużo, bardzo, bardzo dużo. Nigdy nie pożałujesz swego trudu. Wiedza bowiem jest najcenniejszą rzeczą w świecie. Ona to czyni ludzi wielkimi i dobrymi. Ty, Tomaszu, też zostaniesz kiedyś wielkim i dobrym człowiekiem, a wówczas spojrzysz wstecz i powiesz: „Wszystko to zawdzięczam temu, że w dzieciństwie miałem wielkie szczęście uczyć się w szkółce niedzielnej. Wszystko to zawdzięczam moim drogim nauczycielom, którzy pokazali mi drogę do wiedzy, wszystko to zawdzięczam zacnemu panu dyrektorowi, który dodawał mi otuchy, czuwał nade mną i dał mi tę piękną Biblię, tę wspaniałą Biblię, abym ją zachował na własność, na całe życie. Wszystko zawdzięczam dobremu wychowaniu!" Tak będziesz mówił, Tomaszu, i za żadne pieniądze nie oddasz tych dwóch tysięcy wierszy, za żadne pieniądze! A może teraz powiesz mnie i tej pani coś z tych rzeczy, których się nauczyłeś? Na pewno powiesz. Bo my jesteśmy dumni z chłopców, którzy się dobrze uczą. Otóż zapewne znasz imiona dwunastu apostołów. Może wymienisz nam tych dwóch, którzy najpierw zostali wybrani?
Tomek przez cały czas kręcił guzik i patrzył baranim wzrokiem. Teraz zaczerwienił się i spuścił oczy. Panu Waltersowi zrobiło się słabo. Mówił sobie, że przecież nie jest możliwe, aby ten chłopiec mógł odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Co też skusiło sędziego, żeby go pytać? Czuł się jednak w obowiązku coś powiedzieć.
- Odpowiedz panu sędziemu, Tomaszu - powiedział -,nie bój się. Tomek milczał.
- Ale mnie na pewno powiesz - powiedziała pani. - Pierwszymi apostołami byli...
- DAWID I GOLIAT!
Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na koniec tej sceny.
CHRZĄSZCZ I JEGO OFIARA
Około pół do jedenastej pęknięty dzwon kościółka jął dzwonić i niebawem ludzie zaczęli się schodzić na ranne kazanie. Dzieci ze szkółki niedzielnej rozproszyły się po całym kościele i zajęły miejsca w ławkach pod nadzorem rodziców. Przyszła też ciocia Polcia. Tomek, Sid i Mary usiedli przy niej. Tomka posadzono po stronie nawy, aby był jak najdalej od otwartego okna i kuszących widoków, jakie lato roztaczało na dworze.
Tłum wypełnił wnętrze kościoła: stary i zabiedzony poczmistrz, który pamiętał lepsze czasy; burmistrz z żoną, - bo miasto miało, obok innych nikomu niepotrzebnych rzeczy, także i burmistrza; sędzia pokoju; wdowa Douglas, przystojna, szykowna, czterdziestoletnia pani, zacna dusza i zamożna osoba, właścicielka jedynej willi w miasteczku, na wzgórzu, bardzo gościnna i znana z najwystawniejszych przyjęć, jakimi St. Petersburg mógł się poszczycić; pochylony wiekiem, czcigodny major Ward z żoną; adwokat Riverson, znakomitość niedawno przybyła ze świata; dalej, miejscowa pięknisia ze świtą młodych, wystrojonych w batysty i wstążki uwodzicielek; następnie weszli gromadą wszyscy młodzi tutejsi urzędnicy, którzy tak długo stali w przedsionku, tworząc zbite półkole wypomadowanych i wzdychających wielbicieli, i tak długo ssali gałki swych lasek, dopóki ostatnia dziewczyna nie weszła do kościoła; na koniec zjawił się wzór chłopców, Willie Mufferson, który prowadził matkę pod rękę z taką troskliwością, jakby była z kryształu. Zawsze prowadził matkę do kościoła i był przedmiotem podziwu wszystkich starszych pań. Chłopcy nie cierpieli go właśnie dlatego, że był taki grzeczny i że ciągle stawiano im go za wzór. Jak zwykle w niedzielę, biała chusteczka do nosa zwisała mu z tylnej kieszeni - niby to przypadkiem. Tomek nie miał chusteczki do nosa i uważał za lalusiów chłopców, którzy ją nosili.
Kiedy zebrali się już wszyscy wierni, dzwon odezwał się jeszcze raz, aby przynaglić guzdralskich i maruderów, po czym w kościele zapanoVała uroczysta cisza, którą mąciły tylko chichoty i szepty na chórze. Chór zawsze chichotał i szeptał przez cały czas nabożeństwa. Był raz chór, który się zachowywał przyzwoicie, ale już zapomniałem, gdzie to było. Wiele już lat minęło od tej pory i dlatego nie mogę sobie nic o tym chórze przypomnieć, ale zdaje mi się, że to było za granicą.
Pastor zapowiedział hymn, po czym odczytał go z upodobaniem, w szczególny sposób, który w całej okolicy budził powszechny podziw. Zaczynał dość cicho, potem podnosił głos coraz bardziej, aż gdy znalazł się na szczycie, potężnie akcentował ostatnie słowo i dawał nura w dół jak z trampoliny. Wyglądało to tak:
Czy wolno mi spoczywać w niebiańskich
kwietnych
łożach,
Gdy inni muszą walczyć i tonąć w
krwawych
morzach?
Uważano go za świetnego lektora. Na pobożnych zebraniach towarzyskich proszono go zawsze o czytanie wierszy. Gdy skończył, panie podnosiły ręce do góry i opuszczały je bezwładnie na kolana, przewracały oczami i potrząsały głowami, co miało oznaczać: „Niepodobna tego wyrazić słowami, to jest zbyt piękne, zbyt piękne dla tego padołu łez".
Po odśpiewaniu hymnu wielebny pastor Sprague zamieniał się w tablicę ogłoszeń i czytał komunikaty o zebraniach, posiedzeniach i tym podobnych. Wszystkim się zdawało, że pastor będzie tak czytał aż do dnia Sądu Ostatecznego. Dziwny ten zwyczaj przetrwał w Ameryce do dziś dnia, nawet w miastach, w których jest mnóstwo gazet. Często tak bywa, że im mniej jakiś zwyczaj ma sensu, tym trudniej się go pozbyć.
Potem sam pastor przystąpił do modlitwy. Była to piękna, szlachetna modlitwa i bardzo szczegółowa. Wznoszono modły za Kościół i dzieci Kościoła, za inne Kościoły miasteczka, za miasteczko samo, za hrabstwo, za stan, za urzędników stanu, za Stany Zjednoczone, za wszystkie Kościoły Stanów Zjednoczonych, za Kongres, za prezydenta, za ministrów, za biednych żeglarzy miotanych burzą na morzu, za uciśnione miliony, które jęczą w jarzmie europejskich monarchii i wschodnich despotów, za tych, na których spłynęło światło i dobra nowina, a nie mają oczu, aby widzieć, ani uszu, aby słyszeć, za pogan na dalekich wyspach wśród oceanów - a kończyła się ta modlitwa błaganiem, by słowa, które pastor wypowie, zostały wdzięcznie wysłuchane, aby były jako ziarno, które padło na urodzajny grunt i przyniosło bogaty plon wszelkiego dobra. Amen.
Zaszeleściły suknie i wierni usiedli.
Chłopiec, którego dzieje opowiadamy w tej książce, nie cieszył się modlitwą, lecz ledwie ją znosił, a raczej w ogóle jej nie znosił, bo przez cały czas wcale jej nie słuchał. Jakieś echa modlitwy docierały jednak do jego świadomości, mimo że nie uważał. Znał, bowiem od dawna grunt, po którym pastor się poruszał, ilekroć więc duchowny pozwolił sobie na najdrobniejszy choćby dodatek, natychmiast ucho Tomka wychwytywało to i chłopak był do głębi oburzony. Dodatki uważał za zwyczajne oszustwo.
W połowie modlitwy mucha usiadła na oparciu ławki przed Tomkiem i zaczęła się nad nim znęcać. Z całym spokojem opierała jedną nóżkę o drugą, obejmowała głowę łapkami i tarła ją tak gwałtownie, że o mało jej nie oderwała od tułowia. Odsłoniła przy tym szyję cieniutką jak nitka. Potem tylnymi nóżkami wycierała skrzydełka i przyciskała je do siebie niby poły fraka. Całą tę toaletę robiła tak, jak gdyby wiedziała, że jest zupełnie bezpieczna. I istotnie tak było, bo choć ręka swędziała Tomka i korciło go, aby schwytać muchę, nie śmiał jednak tego uczynić; był bowiem pewny, że zgubiłby swą duszę, gdyby zrobił coś podobnego podczas modlitwy. Ale przy ostatnich słowach dłoń jego się skurczyła i zaczęła się skradać, a kiedy padło słowo „amen", mucha była już w niewoli.
Ciotka jednak odkryła ten występek i kazała wypuścić muchę na wolność.
Pastor zapowiedział temat kazania i zaczął brzęczeć w sposób tak beznadziejnie nudny, że głowy jedna po drugiej poczęły się kiwać. Były to wywody, które tak hojnie szafowały wiecznym ogniem i siarką, a liczbę wybrańców do nieba zredukowały do tak małej garstki, że w ogóle szkoda było zachodu koło ich zbawienia.
Tomek liczył stronice kazania. Po nabożeństwie zawsze wiedział, ile było stronic kazania, ale o jego treści niewiele miał do powiedzenia. Dziś jednak naprawdę zainteresował się na chwilę. Otóż pastor kreślił wspaniały i porywający obraz zastępów świata zebranych wspólnie na łonie królestwa bożego na ziemi, kiedy to lew i jagnię będą leżały obok siebie w pokoju, a dziecię będzie ich pilnować. Wzniosłość moralna tego wielkiego widowiska nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Myślał natomiast o świetnej roli głównego bohatera, którą miał grać na oczach ludów świata. Z rozpalonymi policzkami myślał, że mógłby być tym dziecięciem pod warunkiem, oczywiście, że lew będzie oswojony.
Potem znów zaczęła się męka, pastor bowiem powrócił do nudnych tematów. Nagle Tomek przypomniał sobie swój skarb i wyjął go z kieszeni. Był to duży czarny chrząszcz o potężnych szczypcach, nazwany przez Tomka „szczypawką". Tomek przechowywał go w pudełku od kapiszonów. Kiedy go teraz wydostał, chrząszcz przede wszystkim ugryzł go w palec. Tomek oczywiście dał mu prztyczka w nos. Chrząszcz upadł na podłogę, na środek kościoła, grzbietem na dół, a chłopiec wsadził palec w usta. Owad leżał przebierając bezradnie nóżkami, i nie mógł się odwrócić. Tomek nie spuszczał oka ze swego skarbu i tęsknił do niego, ale nie mógł go dostać ręką. Dla innych wiernych, nieciekawych kazania, chrząszcz stał się miłą rozrywką, zezowali więc w jego kierunku.
Dodawanie komentarzy zablokowane - Zgłoś nadużycie